PL EN O nas Facebook Twitter G+ RSS e-mail

palimpsest nr 8
ONLINE PDF
EPUB MOBI




















Pierwszy tego ostatniego w roku [opowiadanie]


Przyszedł jak do siebie. Bez pukania, zapowiedzi, dzień dobry, perlistego śmiechu. Nie to, że cichaczem. Ale bez fajerwerków i spadającego confetti. Przyszedł, jak robił to co roku. I jak co roku ją zaskoczył. Magda nie była przygotowana, rozdrapywała akurat skórkę wokół paznokcia prawego kciuka. Przywitała go więc sykiem. Bardziej jednak z powodu tego palca niż jego obecności. Właściwie znowu przegapiłaby jego przyjście, gdyby nie informacja o urodzinach Woody’ego Allena podana w radiu o 15.

― Happy Birthday, la di da… – wymruczała niby to po cichu, niby to pod nosem, na tyle jednak głośno, że usłyszała to sąsiadka zza ściany.

I już, w jednej chwili, stanęła w drzwiach wejściowych z tłuczkiem ociekającym świeżym mięsem (bo akurat robiła schabowe). Zmrużyła wielkie oczy powiększone jeszcze przez jej grube, okrągłe bryle, nabrała powietrza, prawie unosząc się jak balonik nad progiem Magdowej kawalerki, wydęła pomarszczone usta i przez wyszczerzone do ataku sztuczne kły rzuciła się w stronę Magdy.

― Ja Ci dam, psia mać, śpiewać życzenia temu Żydowi, zboczeńcowi, psia mać, ty zakało kamienicy, psia mać, myślałaś sobie, że po hamerykańsku to już stara sąsiadka nie zrozumi? A masz, na co zasłużyłaś, córko belzebubska! ― krzyczała i okładała tłuczkiem osłupiałą w paraliżu sytuacji i sparaliżowaną w osłupieniu sytuacją Magdę. To w ramię, to w brzuch, to w kolano, rozszarpując jej skórę i wyrywając mięśnie. W końcu rozłupała jej czaszkę, a mózg wypłynął gładko po długich, lśniących włosach, przez pośladki, uda i dziurę w kolanie, aż spektakularnie chlupnął na panele.

Nie, nic takiego się nie wydarzyło.

― Ale byłoby śmiesznie, gdyby się wydarzyło. ― trafnie skomentowała Magda. ― Trzeba by szybko posprzątać, żeby panele się nie wybrzuszyły.

Jej ciche „la di da” mógł słyszeć tylko ekran komputera. Nie zareagował jednak w żaden sposób, więc nasza bohaterka rozsiadła się wygodnie na kanapie i zaczęła wnikliwą obserwację skórek wokół paznokcia palca serdecznego.

Przerwał jej dopiero dzwonek telefonu. Rzuciła się na aparat w nadziei, że to radio, albo jej ulubiony: Numer Prywatny. Ach ten dreszczyk emocji, wstrzymywanie oddechu, szybsze bicie serca i pełne napięcia szmery przed pierwszym „halo”. Potem to już tylko dzień-dobry-pani-magdo-chciałem-przedstawić-pani-niezwykle-interesującą-ofertę, NIE-DZIĘKUJĘ, czerwona słuchawka, plum. Tym razem dzwoniła Klusia, jej młodsza siostra. Klusia miała 7 lat i telefon z kolorowym wyświetlaczem. Magda w jej wieku miała komputer. W szkole. Jeden. Z systemem DOS. Minuta ciszy.

― Magda! Zabyam eusa. Magda nie ów nkou, Magda co ja am teraz zrobić? ― smarknięcie w słuchawkę ― Magda! ― łkała jej młodsza siostra.

― Uspokój się i jeszcze raz głośno i wyraźnie powiedz, co się stało i gdzie jesteś? Wszystko będzie dobrze. ― Głosem automatycznej sekretarki Magda próbowała uspokoić Klusię. (Widziała w telewizji, że tak się powinno robić. Żeby mówić bez emocji i nie dać poznać, że samemu ma się pełno w portkach.)

― Nie mogę głośniej, bo ktoś usłyszy i pójdę do pierdla, a ja nie chcę iść do pierdla! Magdaaa!

― Jezus, Maria, co ty opowiadasz? Jakiego pierdla? Skąd ty w ogóle znasz takie słowa!?

― JEZUS NIE ŻYJEEEEEE!

― Kluśka, co ty opowiadasz, ktoś ci coś nagadał? Prześladują cię w szkole, bo chodzisz na roraty i masz szóstkę z religii, tak? Nie bój się, powiedz mi o wszystkim.

― Nie, ty nic nie rozumieeesz!

― Owszem, nic nie rozumiem, więc może mi spokojnie wytłumacz, o co chodzi. Nic się nie martw, Jezus żyje.

― Gucio prawda! Właśnie, że nie żyje. Magda… ― ściszyła głos (i pewnie zakryła jeszcze usta lewą rękawiczką z jednym palcem i różowym słoniem z trąbą z kciuka) ― ...ja ...ja Go zabiłam... tylko błagam cię nie krzycz na mnie i nikomu nie mów, ja tak bardzo nie chcę iść do pieeerdlaaaaaaaaa.

― Klusia, nie mogłaś Go zabić. Jezus już raz umarł i...

― Tak, wiem, będzie żył na wieki, ale skoro raz umarł, to mógł i drugi ― przerwała jej młodsza siostra. ― Ja Go zabiłam i on teraz leży w krzakach, bo Go tam ze strachu zostawiłam, ale ja się teraz boję. Na pewno Go znajdą. Musisz mi pomóc Go zakopać. A potem muszę wyjechać z kraju, jak na tym filmie, co widziałam w lustrze w przedpokoju, bo Munia nie pozwoliła mi go oglądać. I to jeszcze dziś, bo jutro ksiądz zauważy i się wyda.

― Jak to ksiądz zauważy? Słuchaj Klusia, ja już wychodzę z mieszkania, tylko powiedz mi, gdzie dokładnie jesteś?

― Na Miłosierdzia, na przystanku jak się idzie z kościoła. ― Siedmiolatka odpowiedziała nieco już spokojniejszym tonem.

― Dobrze, nigdzie się nie ruszaj, zaraz będę. I nie płacz już, bo się rozchorujesz i Munię zmartwisz.

Magda wbiegła do autobusu i jechała wprost na Miłosierdzia, dokładnie 10 domów od kościoła i 3 od jej domu rodzinnego. Śmiać się z Klusi nie mogła. Wiedziała, jak to przeżywa. Sama, kiedy miała siedem lat, nie rozumiała, dlaczego w Boże Narodzenie, czyli pamiątkę przyjścia na świat Pana naszego Jezusa Chrystusa, jak grzmiał katechizm, prezenty spod choinki dostawał każdy oprócz Jubilata. A On sam leżał, bidulek, pod choinką wokół tych (nie Jego) prezentów na sianku (zazwyczaj z ubiegłych lat) w marnym żłobku zbitym z desek. Gdy nikt nie widział, mała Magda przysiadywała koło żłóbka, a właściwie to wwiercała głowę między świerkowe gałązki i gadała do małego Jezuska. I śpiewała Mu nawet kołysanki i Sto lat. Ale tylko gdy była sama w pokoju. Nie była głupia, wiedziała, że wzięliby ją za wariatkę. Wariatkę śpiewającą Jubilatowi Sto lat w Jego urodziny, niezła heca, co? Namówiła nawet Munię, żeby chociaż uszyła Dzieciątku kołderkę, ale dobrze widziała tę pobłażliwość w oczach matki, kiedy przytakiwała jej pomysłowi. Za wszelką cenę musi teraz uniknąć tej pobłażliwości w stosunku do Klusi.

Już przez szybę w autobusie zobaczyła ją siedzącą na przystanku. Mały nieporadny krasnal z zielonym pomponem na głowie i błękitnymi nóżkami majtającymi bezwładnie między ławką a rozsianymi pod nią kiepami-niby-łączką.

― Magda! ― Krasnal zeskoczył i już przyciskał słonie do jej pleców. A zaraz potem rozbeczał się, rozdziawiając buźkę tak, że można ją było posmyrać po migdałkach.

― No, już, spokojnie. Zaprowadź mnie tam, gdzie On jest. I wysmarkaj nos, bo ci zaraz kozy przymarzną. ― Poleciła Klusi, na co ta złapała ją za rękę i rozglądając się na wszystkie strony, zaprowadziła ją do krzaków za przystankiem. Trzeba przyznać, że nie było to zbyt wyszukane miejsce na schowanie zwłok po morderstwie. Stanęły w milczeniu nad krzakami, tępo wpatrując się w to, co się za nimi kryło.

― Magda… Ja nie chciałam ― przerwała ciszę Klusia. ― Było już trochę ciemno, a ja nie patrzyłam pod nogi, tylko szłam, tuląc Go do siebie. On... miał takie piękne oczy. I wtedy ta dziura w chodniku i… BĘC, HOPSA, ŁUPS! Ja naprawdę nie chciałam… ― Ocierała łzy i pociągała miarowo nosem.

― Wiem, nie musisz nic tłumaczyć. Za moich czasów roraty były rankiem, a nie popołudniami.

― Tylko… co my teraz z Nim zrobimy? Nie możemy Go tutaj tak zostawić…

― I nie zostawimy. Pozbieraj ręce, a ja wrzucę resztę do plecaka i odprowadzę cię do domu. Munia na pewno mu pomoże. (A przynajmniej zadzwoni do księdza i zapyta, gdzie można kupić nowego małego Jezuska z porcelany, którego będzie można wylosować na roratach i zabrać na dobę do swojego domu.) Nie zamordowałaś Go. To był wypadek, z resztą zobacz ― wskazała palcem na pół głowy, która została ― widzisz? Klej. To znaczy, że nie tylko ty miałaś problemy z utrzymaniem go przy życiu.

Do domu weszły tylnym wejściem. Magda zamieniła z Munią trzy słowa, skłamała, że jest umówiona i pobiegła na powrotny autobus. Wstąpiła jeszcze do sklepu po herbatę i ciastka. Przeciskała się między regałami, a On wyłaniał się co chwila przy półkach pełnych czekoladowych Mikołajów i świątecznych edycji kawy. Nie zauważała Go, skupiając wzrok na brudnych kafelkach. Stojąc przy kasie, nie mogła już dłużej udawać, że Go nie widzi. Last kristmas aj gejw ju maj hart płynące z głośnika sprawiło, że się poddała. Zrezygnowana, do herbaty i ciastek dorzuciła kalendarz adwentowy z czekoladkami. ― Proszę, niech się ucieszy skoro już przyszedł ― wymamrotała pod nosem. Choć wcale Go nie zapraszała, On zawsze przychodził.

Na schodach do mieszkania spotkała sąsiadkę zza ściany. Pomogła jej wnieść siatki z zakupami. Nie wiedziała, że w jednej z nich, pod brokułami i kilogramem twarogu, leży wielki kawał potężnego truchła świni. Gdyby o tym wiedziała, z pewnością krzyknęłaby: Och! Lub przynajmniej zmiękłyby jej trochę kolana. Sąsiadka podziękowała za pomoc i Magda już miała zniknąć za drzwiami swojego 30 metrowego mieszkania, gdy głos staruszki rozległ się na wysokości jej ramion:

― Nie miałaby sąsiadka trochę kminku pożyczyć? Potrzebuję do schabowych… ― Magda zamarła przez chwilę i ktoś, kto nie nosi grubych szkieł, na pewno zobaczyłby delikatny grymas w prawym kąciku jej warg i przyspieszone mrugnięcie oczu.

― Nie, przykro mi, nie mam. ― odpowiedziała znanym już (sobie, Klusi i nam) opanowanym tonem. Wyczekała dwie sekundy i szybkim ruchem zamknęła drzwi, przekręcając natychmiastowo kluczyk w zamku.

Osunęła się po drzwiach na podłogę i rozpłakała. Rozpięła suwak kurtki, chwilę walczyła z uwolnieniem szyi spod grubego splotu szalika i roztrzęsionymi dłońmi wyjęła dodatkowy zakup z Mega Samu. Zaczęła rozszarpywać tekturę i wyjadać łapczywie czekoladki z każdego okienka. Mikołajki, sanki, dzwoneczki i aniołki wyskakiwały z opakowania, a Magda pakowała je do coraz bardziej napchanej czekoladą buzi. Gryzła, żuła i połykała. Wszystkie 24. A potem wstała i chwiejnym krokiem przeszła do kuchni. Zdjęła z blatu tabliczkę czekolady i zjadła dodatkowych siedem kostek. Łącznie 31. Padła na kolana na środku pomieszczenia i wciąż jeszcze z pełnymi ustami, krzyczała:

― No już, skończ się! Złamasie pieprzony. Nikt Cię tu nie chce, nie widzisz?! ― Szybkim ruchem odgarnęła wpadające jej do oczu włosy, tym samym tworząc na twarzy coś w rodzaju czarnych barw wojennych lub zwęglonej maski diabła z jasełek.

― Proszę Cię, wypierdalaj… ― szeptała już z nosem w podłodze. ― Po co czekasz, po co obiecujesz? Że coś, że będzie… Ja Ci powiem co będzie - gówno będzie. ― Pociągnęła nosem. ― Odejdziesz potem w połowie imprezy i już. I koniec. I żadnej pocztówki. Jeszcze ten złudny promyk nadziei po Twoim odejściu, że przyjdzie lepszy. Te fajerwerki. Klusię to sobie możesz nimi oszukiwać. A mnie… ― załamała głos. ― Wypierdalaj. Po prostu wypierdalaj ― odpowiedziała znanym już (sobie, Klusi, nam i sąsiadce) tonem.

I nic się nie stało. On nie odszedł - będzie czekał do końca. Ona leżała we łzach z obolałym żołądkiem i mdłościami. A sąsiadka? No tak, sąsiadka za ścianą tłukła kotlety. Bez kminku.


Tekst ukazał się w grudniowym numerze "palimpsestu".

JULITA PAPROTNA